
23.10 2024
Królowie lasu, czyli jak zdobyć fejm na grzybobraniu
Czy idąc do ogrodu, dajmy na to po pietruszkę, ktoś mówi: „idę po rośliny”? Albo do kurnika po jaja: „idę na zwierzęta”? Raczej nie zdarza się. To logiczne, bo zarówno rośliny, jak i zwierzęta, to przepotężne królestwa. Każdy wie, że pietruszka to nie to samo co sosna. Zwierzęta też są różne. Nikomu nie pomyli się karp z tygrysem, albo komar z wróblem. Inaczej rzecz się ma z grzybami. Wystarczy powiedzieć „idziemy na grzyby” i wszystko jasne. Dla nas grzyby to pieczarki i boczniaki w dziale warzywnym spożywczaka, albo te dziesięć, w porywach dwadzieścia rodzajów, dla których mozolnie przeczesujemy lasy. A przecież grzyby to olbrzymie, oddzielne, milionowe królestwo organizmów żywych. Królestwo wielokrotnie większe i liczniejsze od królestwa zwierząt, którego my ludzie jesteśmy tyle ważną, co niewielką częścią.
Do 1969 grzyby oficjalnie były roślinami. Wybiły się na niepodległość, bo są inne. Przy bliższym oglądzie wyszło, że bliżej im do zwierząt niż do roślin, ale zwierzakami też nie są. Nie mają chlorofilu, zielonego barwnika umożliwiającego fotosyntezę. Jak zwierzęta są cudzożywne, chociaż nie mają żołądków. Nie ruszają się z miejsca, ale korzeni nie zapuszczają. Dziwaki. Obcy. Inaczej wyglądają, inaczej żyją. Nie było wyjścia. Oprócz roślin i zwierząt potrzebne było nowe królestwo dla grzybów. Jak każde nowopowstałe państwo, tak i królestwo grzybów przechodzi kołowrót zmian. Co rusz pojawiają się nowe nazwy starych grzybów, przesunięcia na stanowiskach, nagłe degradacje i niespodziewane nominacje. Taki czarny łepek na przykład nie jest już podgrzybkiem brunatnym. Od kilku miesięcy jest to w oficjalnej nomenklaturze podgrzyb brunatny! Wszyscy cały czas się uczą i coś zmieniają. Ale to nie jest tekst o polityce, tylko o grzybach, więc wracamy.
Królowie lasu
Grzyby w lesie są zawsze i wszędzie. I jest ich naprawdę bardzo dużo. Czasem tylko nie pokazują się postronnym, ale toczą bujny żywot w leśnej ściółce. W jednym gramie gleby mieści się między 240 a 350 metrów sznurów grzybniowych i strzępek. Tak, metrów w gramie! To więcej niż wysokość wieży Eiffla. Grzybów jest w lesie więcej niż zwierząt, nawet jeślibyśmy liczyli każdą mrówkę i kornika osobno. Jest ich nieporównywalnie więcej niż drzew, i nie ma racji ten, kto wracając z lasu z pustym koszykiem marudzi, że nie ma grzybów. Są. Niewidzialne, ale są. Oczywiście nikt na grzybobrania nie wybiera się z mikroskopem (no, prawie nikt), ale nawet jeśli w jakimś momencie nie rosną grzyby najchętniej zbierane, to z pewnością coś tam z licznych grzybów wielkoowocnikowych można znaleźć.
Czytaj również: GRZYBY. TYLKO DOBRZE SMAKUJĄ CZY MAJĄ ODŻYWCZE WŁAŚCIWOŚCI?
Kurki, borowiki, podgrzybki, koźlarze, maślaki, rydze, gąski, gołąbki, kanie i… tu zaczynają się schody dla przeciętnego grzybiarza, bo kończy się leśny repertuar. To granica, za którą każdy inny rodzaj w koszyku może budzić zainteresowanie, podziw, albo też strach i niedowierzanie współtowarzyszy grzybiarzy, wyrażane tekstem: „nie mów, że masz zamiar to jeść!”. Bingo, chodziło przecież o to, żeby wyróżnić się w tym świecie wielu wybitnych znawców tematu, grzybiarzy z dziada pradziada. Tak więc, żeby zdobyć fejm, lub jak kto woli, zadać szyku na grzybobraniu, warto nauczyć się rozpoznawania mniej popularnych gatunków. Wystarczy zapamiętać kilka dziwnych nazw, cech grzyba i już można nieść przez las kaganek mykologicznej oświaty. Ale najważniejsze to nauczyć się grzyby dostrzegać. Patrzcie.
ŻÓŁCIAK SIARKOWY
Naprawdę trudno nie zauważyć pokaźnej, żółtej huby. To wybitnie okazały grzyb, któremu chyba zależy na tym, by go podziwiano. Problem w tym, że grzybiarze raczej nie zadzierają głów i nie błądzą wzrokiem w chmurach. Wręcz przeciwnie. Przygarbieni mędlą wzrokową mantrę, wybiórczo skupioną na kurkach, borowikach, podgrzybkach itd. Nuda i bolący kręgosłup. Wyprostujcie się i popatrzcie na korony drzew, albo ciut poniżej. Tam można trafić na grzyba w kolorze łodzi podwodnej z piosenki The Beatles (wersja dla seniorów) albo Pikachu (wersja dla juniorów starszych). I tenże żółty grzyb, nie dość, że nie da się pomylić z żadnym innym, to jeszcze nadaje się do jedzenia. Najlepiej gdy jest młody, mocno wybarwiony i miękki. Takie osobniki pojawiają się najczęściej na początku lata, ale i jesienią się zdarzają. Rośnie na drzewach liściastych, często w parkach i przy drogach. Warto go obgotować i wylać wodę. Potem można robić z nim kulinarne cuda. Mówi się o nim leśny albo nadrzewny kurczak. Nie bez powodu. Usmażony w panierce smakuje jak kawałek drobiowej piersi.
LEJKOWIEC DĘTY
Tego osobnika akurat dostrzec trudno. Maskuje się jak najlepszy partyzant. Taki niby zeschnięty, sczerniały listek, w masie wielu innych zgniłych czarnych listków rzeczywistych. No ale jak już trafi się pierwszego, to na bank będą następni. Pojawia się całymi gromadami. Liczy się je, nie w dziesiątkach, a setkach raczej. I w tym przypadku warto się schylić, bo to w kuchni bardzo wdzięczny produkt. Dobrze się mrozi, suszy, smaży, gotuje i dobrze pachnie (po wysuszeniu wyraźnie intensywniej). Bardzo popularny w krajach nadbałtyckich, ale w Polsce jakoś mniej. Za to u nas ma nadzwyczaj dużo różnych nazw. Mówią o nim: czarna kurka, skórzak, kominek, wronie uszy, czarny lejek, trąbka, cholewka, i wszystko to prawda. Rośnie najchętniej pod bukami, ale widywany bywa w niewielu lasach. No bo się chowa!
USZAK BZOWY
Nieważne czy lato czy zima, jakiś uszak w lesie zawsze się znajdzie. To taki typ, który wygląda jak ucho na gałęzi i ma w nosie temperaturę. Byleby mokro było. Wtedy jest mu lepiej, ale jak nastaje susza, to sobie sztywnieje, trochę się kurczy i czeka na deszcz, albo odwilż przynajmniej. Tak samo zachowuje się w garnku. Można go zerwać, wysuszyć lub zamrozić, potem zalać wrzątkiem i będzie jak żywy. Nie zachwyca smakiem, ale ma ciekawą konsystencję i zdolność przyjmowania i transportowania innych aromatów, stąd jego popularność w kuchni chińskiej, gdzie występuje pod nazwą grzyba Mun. Upodobał sobie gałęzie czarnego bzu (czyli po poznańsku hyczkę), ale od biedy rośnie też na klonach albo lipach. No i ostatnio wdziera się na salony, jako nadzieja współczesnej, zachodniej farmakologii. Dotychczas gwiazdorzył głównie w medycynie Wschodu.
CZERNIDŁAK POSPOLITY
Na niego trzeba uważać. Zgodnie z nazwą jest bardzo pospolity i do tego niewybredny, rośnie wszędzie: w ogrodach, na nieużytkach, w lasach i przy drogach. Opisywany jest jako jadalny, ale i trujący jednocześnie, jeśli spożywa się przy okazji alkohol. I to „przy okazji” oznacza dwa dni przed i dwa dni po posiłku z tym czernidłakiem. Zawiera koprynę, która blokuje rozkład alkoholu w człowieku (nie odwrotnie). Poza tym ten grzyb nadaje się do jedzenia tylko w określonym momencie swojego życia, to znaczy tak długo jak jest biały, a z jego kapelusza nie zaczyna skapywać czarna maź. To w praktyce oznacza kilka, może kilkanaście godzin od czasu, gdy wyrośnie z ziemi. Nie warto się za niego brać. Ale warto nie mylić z podobnym znacznie fajniejszym, większym i bezpieczniejszym czernidłakiem kołpakowatym. Tego akurat warto. Jest pyszny, nie obraża się, że było pite piwko i też lubi sobie wyrosnąć pod płotem.
***
Prawda jest taka, że nie wszystkie znalezione grzyby trzeba zrywać i jeść. Zbiera się tylko te, co do których nie ma żadnych wątpliwości kto zacz, i wiadomo z czym i jak je się je. Ciekawsze egzemplarze można sfotografować i później długo nimi cieszyć oko. Zabieramy z lasu tylko to, co zjemy. Nie więcej! Robaczywe, podgniłe, stare egzemplarze bardzo potrzebne są przyrodzie. Domykają naturalny obieg materii, gwarantują przetrwanie wielu gatunków i dają nadzieję na kolejne, obfite zbiory. Jest tylko jeden warunek: muszą zostać w lesie.
Szacuje się, że na świecie rośnie kilkadziesiąt tysięcy (!) gatunków grzybów wielkoowocnikowych. Nie sposób znać je wszystkie. Nie ma takich książek, które pomieściłyby ten ogrom informacji. Jest na szczęście Internet z Wikipedią, na której wiedza mykologiczna jest prezentowana bardzo rzetelnie. Można śmiało czerpać z tego źródła. A w przypadku wątpliwości warto też pogadać z grzyboznawcami. Polecam się 😉