Martynika to koral oddzielający Atlantyk od Morza Karaibskiego


Za oknami szary ziąb niepewnej polskiej zimy. Szybko zapada zmrok. Znużony codziennością, przeciągam się i wodzę zmęczonym wzrokiem po pokoju. Z tekturowej reklamy na półce uśmiecha się pulchna Kreolka, zachęcając do skosztowania martynikańskiego rumu. Na szafie dumnie pęcznieje pudełko z ogromnego kokosa, obok na ścianie, kolorowy, piękny swym kiczem obraz z antylską żaglówką. Sięgam po pełną smaków książkę kucharską „La cuisine antillaise par l’image” („Kuchnia antylańska w obrazie”). Otwieram na chybił trafił. W mojej pamięci przewija się wesoły film z Martyniki.

 

Tekst i zdjęcie: Robert Łapacz

 

Wczytuję się. Francuskie i kreolskie nazwy pobudzają wyobraźnię, judzą, zachęcają: soupe d’igname, calalou, les accras, fricassee de langoustes, ecrevisses au lait de coco, matoutou de crabes… Nazwy jak z przygód Tintina skrywają szlachetne ryby, homary, langusty, kraby, tropikalne owoce i warzywa, kokosy, kapary, chlebowiec i rum.

 

Tradycje kuchni wysokiej i kolonialnej krzyżują się w miłosnym uniesieniu z tradycjami afrykańskimi, kreolskimi i azjatyckimi. Ti punch („mały poncz”: ti to kreolska wersja francuskiego petit) – narodowy koktajl Martyniki, jak się go przyrządzało? Porcja lokalnego rhum agricole, jasnego lub ciemnego, łyżeczka cukru trzcinowego, plasterek limonki, można ozdobić skórką, można dodać lodu.

 

 

Rodzina Ancival, która gościła mnie i Anię, przyjemność wieczornymi, ciepłymi godzinami na werandzie antylskiego domu, marząc, śmiejąc się i dyskutując o wszystkim. Byle miło. Fantazja wlewa w moje żyły ciepło i drażni podniebienie delikatnym wspomnieniem…

 

Grillowany homar w jednej z nadmorskich restauracyjek, zjawiskowa zupa rybna z kaparami i limonką w Sainte-Luce, przydrożny poulet boucané (kurczę pieczone, jakie dobre…) i popularny kurczak jerk, rajskie mango bassiniac, które wygląda jak zepsute, łyk zimnego piwa Lorraine albo Piton z Saint Lucia… Kreolskie smakołyki kuchni Chez Maimaine przy lotnisku, domowa kuchnia Chez Marie Jo w Les Trois-Ilets… A na ulicach obwoźne stragany „Royaume du boudin” – Królestwa kaszanki (!!!).

 

Godzinę temu wylądowaliśmy na lotnisku Le Lamentin pod Fort-de-France. Wita nas ciepło, zapach wilgoci i Sophie. To na zaproszenie jej i Filipa trafiliśmy tutaj, by celebrować rocznicę polsko-martynikańskiego ślubu. Zabawne, przywiezione przez nas polskie specjały, wódka, kabanosy i kiszone ogórki, witane są przez naszych gospodarzy niczym królewskie dary. Sophie i jej mama Florence cieszą się, zagryzając słowiańskie kiszonki. A my, zmęczeni lotem z Paryża, rozglądamy się, zgadując, gdzie jesteśmy, abstrahując wyobrażenia o wyspie z ciemności, otaczających przewiewny taras karaibskiego domostwa Ancivalów.

 

Ti ponch dodaje sił, świeża ryba rozpływa się w ustach, zwiastując kulinarne przygody. Chlebowiec zamiast ziemniaków, francuska bagietka i prosto z drzewa: guava, papaja, mango.

 

– Z naszego ogródka – chwali Florence, częstując bananami o nierealne intensywnych smakach. To nie owoce dojrzewające w polskich sklepach…

 

– Salut! – wznosimy toast. Przyjemny, nocny upał zroszony dżdżem, aromat rumu, muzyka tropikalnego ogrodu rozleniwiają. Śpijcie dobrze, Martynika czeka; przykryjcie się, żeby nie zjadły Was moskity – usypia Sophie.

 

Karaiby są jak mikrokosmos: mały, postkolonialny wszechświat wysp-państw, różniących się historią, językiem i kulturą. Martynika to cenny koral w bogatym naszyjniku, oddzielającym Atlantyk od Morza Karaibskiego. Sąsiadującą od północy, pobliską Dominikę, dostrzegłem z Martyniki podczas nurkowania.

 

 

To tylko fragment artykułu. Cały przeczytasz w najnowszym numerze Mojej Harmonii Życia.

Kliknij i sprawdź!

 

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

[recent_posts category=”all”]

Dodaj komentarz