„T.I.A.” – This is Africa. To jest Afryka


Jestem faranji. Tak woła się w Etiopii na białych. Ściśnięty w tuk tuku, kilkadziesiąt kilometrów od Harar, zagubiony  w Rogu Afryki, na łasce kierowcy szczerzącego białe zęby. Częstuję się liśćmi z wielkiej reklamówki. To khat- używka,  która mąci w głowach i uzależnia tysiące Etiopczyków.

 

Tekst i zdjęcie: Robert Łapacz

 

Ten jest z pobliskiego regionu Awash. Najlepszy na świecie. Żuję zielone listki. Cierpki smak dystansuje mnie od  nierealnej rzeczywistości, pozwala zachować błogi spokój. Głodny i zmęczony – z jaką przyjemnością zjadłbym teraz  injerę, etiopski zakwaszany chleb z fermentowanego zboża teff, zapominając o jego nudnym, kwaśnym smaku  („injera, kwaśna ściera”, jak napisał któryś z Polaków). Nie wiem, gdzie jesteśmy. Żeby przetrwać noc, zmierzamy do  najbliższej miejscowości. Droga przecina góry, wije się wśród nich jak wąż w gasnącym świetle wieczoru i ferii barw  złotej godziny. Kolorowa jasność ustępuje ciemności.

 

Upał odpływa wraz z dniem. Rozrzucone na tym pustkowiu szałasy z patyków i proste chatki, kryte dachami z drewna   skrawkami blachy falistej, mrugają jak latarnie morskie, szepcząc: tu mieszkam, to moje miejsce na ziemi.  Wiatr delikatnie masuje wysuszoną całodzienną podróżą twarz. Obok Ania i Yared – nasz amharski przyjaciel i  przewodnik. Siedzimy na bagażach, na kolanach plecaki. Yared zagaja kierowcę tuk tuka, ten jednak nie rozumie  amharinia, wiodącego języka Etiopii. Może mówi w oromo? Może afar, somali albo w którymś z ponad 80 języków  lokalnych?

 

Czeka nas nocleg w miejscu, którego nie widzi pewnie nawet GPS. Wyobrażam sobie gliniane legowisko w wiosce bez  prądu i wody, prześwitujące przez prowizoryczne zadaszenie gwiazdy, natrętne spojrzenia gospodarzy, dla których faranji to nadal postać z bajek, którymi straszy się dzieci. Mieliśmy cieszyć się dzisiaj pięknem Hareru, tymczasem  nasz jeep „rozkraczył się” w tej pustce. „T.I.A.”- powiedział chyba Yared. „This Is Africa” (to jest Afryka)… Nadzieję  przynosi dwójka dzieci, które jak to w Etiopii, wyrosły nagle jak spod ziemi. Ciekawskie i nieufne, przekupione  słodyczami, rysunkami osiołków i ołówkiem, sprowadziły pomoc. Za kilka dolarów wiezie nas tuk tuk, a samochód  będzie w nocy pilnowany przez stróża.

 

Okryty pledem, wysoki, żylasty, silny i groźny, zbrojny w osadzony na długim trzonku sierp, mierzy wzrokiem nas,  białasów, nie pasujących do tego miejsca. Bez tego czarnego wojownika z naszego wozu rankiem nie zostałoby  prawdopodobnie wiele.

 

Welcome to Harar

Do Hararu docieramy następnego dnia za horrendalne pieniądze busem „tylko dla nas”. Nie przeszkadza to kierowcy  zbierać po drodze pasażerów i wpuszczać tabuny dzieci, które domagają się od faranji pieniędzy. Polecany nam „po  znajomości” hotel okazuje się zapluskwioną dziurą, w której straszą masywne szafy skrywające smród, a spod łóżka  wypełzają zagrzybione gumowe klapki kąpielowe. Z opresji wybawia nas przygodnie poznany Etiopczyk. „To wstyd!  Tutaj nie zatrzymują się Etiopczycy!

 

Chcieli łatwej kasy od faranji” – oburza się Hajle. Jest przewodnikiem, zna  Polaków, uwielbia nasz kraj. Jemy razem tibs, klasyczne etiopskie danie, przypominające wytapiane w tłuszczu  skwarki, podawane z aromatycznymi, pikantnymi sosami. Prawą ręką (koniecznie!) wyszukujemy kawałeczki mięsa,  zawijane w injerę, maczaną w sosach. Tak samo je się tutaj mięso na surowo – polecam. Popijamy piwem Harar,  równie dobrym jak popularne Georgius czy Walia. Szybko wracają siły i humor. Pojawia się Addisu, młodszy brat,  Hajle. Prowadzi nas do hostelu, polecanego przez Lonely Planet.

 

W etiopskim domu

Siadamy w kucki w „salonie”, tradycyjnego, glinianego, piętrowego domu – gey gar. Na otoczonym białym murem  podwórzu beczy koza. Czarna jak noc służąca mieli na żarnach etiopską kawę. Smak mocnej, słodkiej kawy,  zagryzanej popcornem, ożywia. Smużki dymu z kadzideł leniwie wędrują pod sklepiony belkami sufit. Anisa  odpoczywa wraz z przyjaciółką na ścielonym dywanami podwyższeniu.

 

Jej syn wyciągnięty na dywanie żuje chat, w czym nie przeszkadzają mu nawoływania muezzina z pobliskiego  meczetu. Otacza nas półmrok, obłe kształty glinianych ścian, na harerski sposób, zdobne galerią kilimów i  wzorzystych, tradycyjnych koszy. – Jesteście naszymi gośćmi, czujcie się jak u siebie. Niech wam Bóg błogosławi, inszallach – wita nas Anisa. Rozmawiamy grzecznie o wszystkim. Tylko nie o polityce. O polityce w Etiopii się nie  rozmawia, to niebezpieczne.

 

 

To tylko fragment artykułu…

Cały przeczytasz w Mojej Harmonii Życia (nr 2/2019). Sprawdź!

 

 

[recent_posts category=”all”]

Dodaj komentarz