02.11 2018
Sakartvelo znaczy Gruzja
Zastygłem. Za naszymi plecami czai się potwór. Kaukaski, pasterski pies szczerzy kły, w napięciu kontempluje nasz strach, każde drgnięcie powieki, tik, ruch, grymas. Nie możesz stać, nie możesz iść, nie możesz spojrzeć w oczy, nie możesz unikać spojrzenia. Tchórzysz, a tchórzyć nie można. Czas się zatrzymuje. Nie ma dobrych rozwiązań. Zugzwang. Wpatrzone w mimikę ofiar monstrum bulgocze i wrze, gotowe do skoku. Pojawił się nagle, znikąd, zwalisty jak niedźwiedź i nierealnie szybki. Na linii ataku Ania. Myśli kłębią się, co robić…
Tekst i zdjęcie: Robert Łapacz
A miało być tak miło. Krótki wyskok do Ushguli, podobno najwyżej położonej zamieszkałej osady w Europie. To swanecka i gruzińska duma, wpisana na Listę Dziedzictwa Światowego UNESCO. Ponad 2 tys. metrów nad poziomem morza, Wielki Kaukaz. Każdy kto widział okraszone bajkowymi basztami, cudownie kiczowate landszafty Swanetii, zrozumie tę pokusę.
– Będzie pięknie!- obiecywały poznane w marszrutce Abchazki. – Nie będzie problemów z transportem, jeździ dużo marszrutek – zapewniały.
Moja beztroska i ignorancja w tej podróży sięgają otaczających nas szczytów. Nikt mi nie powiedział, że pogryzie nas pies (zapewne poważnie…). Zbliża się wieczór, tymczasem po bezradnym poszukiwaniu transportu do Mestii, stoimy na trakcie, który jest nieprzejezdny 6 miesięcy w roku, obok ruska granica, a całkiem niedawno była wojna.
Jednodniowy wypad do Usghuli. Brawo! Tam, gdzieś za tą górą „Rassija”, wyjaśniali nam dzisiaj pogranicznicy gruzińscy, których prawie wybłagaliśmy, żeby nas podwieźli do Mestii. A teraz tkwimy sterroryzowani przez ziejącego agresją Cerbera, na wiejskiej drodze, daleko od najbliższych domostw, kilkaset metrów od Ushguli. Zestresowani, nie dostrzegamy piękna krajobrazu: hale, góry, stada owiec, strumyki, lasy; w tle kamienna wioska jak ze średniowiecznych obrazów i ogrom Shkhary – najwyższej góry Gruzji.
Zachodzi słońce, a półdzika bestia pręży się do skoku, trudno, trzeba podjąć ryzyko, przemyka przez myśli… Gwizd!!! Pies zmienia się w łagodnego, rozczochranego misia i z gracją, bez pośpiechu, rusza do właściciela. Na łące pod wsią, pół kilometra stąd, figurka pasterza, otoczona owcami, spogląda w naszą stronę i macha uspokajająco. Nogi uginają się, odpływa adrenalina. Ulga.
Kaukaskie bestie
Kilka dni wcześniej w Hostelu Tbilisi śmialiśmy się do rozpuku – z nas samych, jak się później okazało. Nasz gruziński gospodarz, który wysłał nas tutaj do swoich swaneckich przyjaciół, Dato, barwnie opowiada o angielskim turyście, który w Tuchetii spędził noc na drzewie, strzeżony przez kilka agresywnych „kaukazów”. Wycieńczony, przebudził się rano na gałęzi i szczęśliwy stwierdził, że jego oprawcy zniknęli. Przeszedł do pobliskiej wsi, gdzie opowiedział miejscowym o swojej przygodzie. Buahahahaha! Popijając w nocy wino, rzeczywiście słyszeli jakieś krzyki. Miałeś szczęście, napij się czaczy, hahaha! Jakie to zabawne – przecież to tylko nasze pieski.
Z perspektywy Tbilisi i piwka sączonego w towarzystwie Dato – zabawna anegdota. Z perspektywy Swanów, psy to niegroźne i bardzo pożyteczne pluszaki. Może półdzikie, ale jakże pomocne. Popatrz – śmiał się Spartak, u którego mieszkaliśmy w Mestii, kiedy spotkaliśmy w górach jednego z lokalnych milusińskich. Schylił się, udając, że sięga po kamień i to wystarczyło, by pies zniknął.
– Masz swojego bandytę – rozbrajająco rechotał nasz gospodarz. Udaje nam się wrócić tego wieczora do Mestii.
Wyproszona okazja, na kolanach izraelskiej wycieczki, ściśnięci w marszrutce jak sardynki. Ushguli warte było jednak wysiłku i stresu. Malowniczo rozrzucone w cieniu Shkary i Masywu Bezingi wioseczki nie miały wtedy do zaoferowania turystom zbyt wiele. Ot, kilka prymitywnych kwater, kafejka. Życie płynie tutaj jak w dawnych czasach, ludzie żyją często w izbach, gdzie zamiast podłóg znajdziesz klepiska. Wśród swaneckich baszt i kamiennych domków wałęsają się świnie, spacerując przeskakuje się kałuże błota. Legendy mówią, że zatrzymywała się tutaj święta królowa Gruzji Tamar i jej córka Rusudan. O Złotym Wieku, kiedy Gruzja była regionalnym mocarstwem, poza legendami przypominają ruiny twierdzy Tamary.
Błogie życie Mestii
W Mestii wita nas zaniepokojony Spartak, czeka kolacja i domowa czacza. Swanetia to kraj górali, zimy są srogie, nie dziwi więc, że zamiast wina króluje tu mocna czacza (owocowy samogon), a miast serowego chaczapuri – mięsne kudari. Pijemy więc i jemy, rozmawiamy po angielsku, rosyjsku, polsku, aż w końcu śpiewamy i dyskutujemy o życiu – po swanecku? Toastom nie ma końca. Rano jesteśmy już przyjaciółmi. Śniadanie popija-ne kompotem i czaczą kończy się w południe. Ciężko jest w Gruzji zachować trzeźwość…
Harmonia duszy, ciała i umysłu? Ciało syci się i pławi w zbytkach, dusza unosi się w poszukiwaniu nieba, a umysł błądzi w oparach wina. Inaczej nie trafiłbym chyba do kraju Swanów, kilkudziesięciotysięcznej mniejszości, wciśniętej pomiędzy Abchazję i Rosję, o własnym języku i wyizolowanej z gruzińskiej, własnej, górskiej kulturze. Rok wcześniej toczyła się tu wojna, a jeszcze niedawno kilka rodzin trudniło się rozbojem i wymuszeniami, opodatkowując w ten sposób turystów, biznesmenów i urzędników. Nie myślę jednak o tym, po kilku dniach zna nas cała Mestia, w sklepie spożywczym, gdzie sprzedawczyni nadal używa liczydła, pijemy z kwiatem męskiej części społeczności piwo, palimy papierosy i rozprawiamy o lokalnych klanach, legendach, polityce i Rosji. Jesteśmy bezpieczni, a bezpieczeństwo to w tym regionie towar tradycyjnie deficytowy, o czym przypominają średniowieczne baszty, które miały chronić przed wrogiem zewnętrznym i zemstą klanową.
Spacerujemy więc zaczarowani Mestią, podziwiamy dolinę, otaczające ją góry i lasy i Muzeum Swaneckie z niesamowitą kolekcją pradawnych ikon. Mestia zmienia się na naszych oczach, w centrum powstaje modelowy dla nowoczesnej Gruzji skwerek z zegarem miejskim, brukowane są ulice, powstają kawiarnie. Na zimę przygotowywane są trasy narciarskie, budowana jest droga do Zugdidi.
Leśne, nieodkryte źródełka z wodą lepszą niż Borżomi, będą zapewne już niedługo niedostępne, a woda sprzedawana w butelkach. Zniknie ulica Stalina, a z wybrukowanych ulic – swobodnie wałęsające się teraz kury i świnie.
Czar niepodległości
Piękne czasy i piękne wspomnienia… W Gruzji zakochałem się od pierwszego spojrzenia, kiedy wylądowałem tu pierwszym lotem LOT z Warszawy, rok po wojnie rosyjskiej. Kraj lizał rany po konflikcie, o rozlanej krwi przypominały wdowy, czarne przygarbione babuszki, ze smutkiem patrzące na nas, turystów z lepszego świata. Polityka była na ustach wszystkich, Saakaszwili parł wbrew ostrzeżeniom Rosji ku Europie i NATO, Gruzja reformowała się, a policja z dnia na dzień przestała brać łapówki. Europa i Świat miały odkryć dopiero ten rajski zakątek Kaukazu, a Batumi przypominało plac budowy. Jakże inna jest dzisiejsza Gruzja. Nie ma już tamtego targanego niepewnością Sakartvelo, Tbilisi czy Kutaisi stały się modnymi i popularnymi destynacjami turystycznymi. Zamrożone przez agresywną potęgę z północy konflikty w Abchazji i Osetii nie hamują Gruzinów, udało się utrzymać niepodległość i integralność terytorialną z gruzińską Adżarią, kraj zapomina powoli o sowieckiej przeszłości. Starsze pokolenie używa jeszcze języka rosyjskiego, ale młodzi są już mówiącymi po angielsku Europejczykami.
Wizyta w Gruzji jest dla Polaka budującym doświadczeniem – Polska jest dla Gruzji wzorem nowoczesności i sukcesu, sojusznikiem, a Polacy traktowani jak bracia. Przypadkowe rozmowy w marszrutce, targu czy na ulicy często kończą się dla nas sybarycką ucztą, bólem głowy i… przyjaźnią. Prezydent Lech Kaczyński to tutaj bohater narodowy, który pomógł obronić niepodległość, gdy rosyjskie czołgi przygotowywały się do skoku z Gori do odległego o godzinę jazdy samochodem Tbilisi. Symboliczne jest skrzyżowanie ulic Kaczyńskiego i Busha w gruzińskiej stolicy. Nie sposób Gruzji opisać w kilku zdaniach.
Dawna Kolchida, drugi chrześcijański kraj na świecie po Armenii, przedmurze i wyspa chrześcijaństwa, otoczona islamem, dziś aspiruje do nowoczesności. Cudowne zróżnicowanie kraju, na które składają się różne języki i kultury, swoista, endemiczna cywilizacja z własnym alfabetem (jakże pięknym!), radosna muzyka i taniec, wzniosły śpiew gruzińskiej, ortodoksyjnej liturgii, góry, morze, wino i kuchnia – przyciągają jak magnes.
Niebiańskie smaki
Powiadają, że kto raz spróbował gruzińskiej kuchni i wina, zawsze będzie tęsknić za tymi niebiańskimi smakami. Bo rzeczywiście, bogactwo kulinarne jest niepowtarzalne: oryginalne szczepy winogron, czarne wino, saperawi, zadziwiające zapachy lokalnych przypraw, kolendry i czarnej bazylii, rozpływające się w ustach chinkali – pierożki wypełnione rosołem, pyszny gruziński chleb, przypominający rakietę tenisową, ostri – pikantna zupa gulaszowa jedzona w abchaskiej restauracji na Avlabarii – ormiańskiej dzielnicy Tbilisi, lobio – czerwona fasola „ze wszystkim”, paprykowa pasta adżika, sycąca zupa charczo czy warzywne pchali.
Smakuje nawet czacza, na gruziński sposób zapijana piwem. Mniam Gruzjo, jesteś pyszna! Gruzja nie istniałaby chyba bez tradycyjnej uczty – supry i tamady – prowadzącego suprę. Tamada to funkcja fundamentalna. Pilnuje porządku biesiady i toastów. A te, wznoszone przez niego, przypominają bardziej lirykę niż nasze biesiadne piosenki.
W formalnym, ustalonym przez tradycję porządku, wznosi toasty, by w końcu przekazać je w ręce gości, mówiąc: „Alaverdi, jestem z Tobą”. Bo gość jest przecież zesłany przez Boga. „Gaumardżos!” (gruzińskie „Na zdrowie!”, „Zwycięstwa!”) – pijemy więc za Boga, za spokój, za przyczynę spotkania, za Ojczyznę, za zmarłych, za dzieci, za rodziców, za kobietę, i tak dalej, i tak dalej. „Alaverdi, jestem z Tobą Drogi Czytelniku”- toast w Twoje ręce – za Gruzję! „Sakartvelos gaumardżos”!