05.05 2022
Między bytem a tęsknotą za krajem
Z mieszkającą na stałe w Wielkiej Brytanii Ewą Jones, nauczycielką (international teacher and outreach suport) i mamą 9-letniego Alexa, rozmawia Anna Dolska.
Sporo czasu minęło, zanim po licznych przeprowadzkach na stałe osiadłaś w Manchesterze. Co cię pchnęło do wyjazdu?
Z Polski wyjechałam w 1999 r. i wtedy moim marzeniem było zamieszkać w Nowym Orleanie, gdzie chciałam chodzić po jazzowych kafejkach i słuchać wspaniałych trębaczy. Sama też chciałam uczyć się grać na trąbce. Wyjazd do Stanów był wtedy dosyć trudny, dostanie wizy graniczyło z cudem, więc poszłam do agencji au pair, żeby móc zacząć tę swoją wymarzoną podróż.
Okazało się, że nie było żadnych rodzin z Nowego Orleanu ani nawet Luizjany, trafiłam więc do Chicago, gdzie pracowałam trochę u rodziny z trójką dzieci. Potem przeniosłam się do swojej cioci, która mieszkała w Los Angeles i tak zaczęłam tam mieszkać i pracować przez kolejne dwa lata. Zorientowałam się jednak, że Stany to nie jest do końca moja bajka i nie chciałam tam zostać.
Zdecydowałam się wyjechać do Londynu, gdzie mieszkała wtedy moja przyjaciółka. Zanim to jednak zrobiłam, pojechałam na cztery dni na Nowego Orleanu. We French Quarter Jazz wylewa się praktycznie z każdego miejsca. Pożyczyłam na chwilę trąbkę od kogoś, kto grał na ulicy i zrobiłam sobie zdjęcie, które teraz wisi cały czas na mojej ścianie jako pamiątka spełnienia moich marzeń.
Kilka lat spędziłaś też w Tajlandii. Można się poczuć zintegrowanym ze społeczeństwem tak odmiennym kulturowo?
Tajlandia to odmienna kultura, ale też kraj tak przyjazny wszystkim, że bardzo łatwo można poczuć się jak u siebie. Mam nawet znajomego, który przyjechał mnie tam odwiedzić i po trzech miesiącach zdecydował się zacząć pracę, a żyje tam już od około dziewięciu lat i nie planuje wracać do Anglii. Mówi płynnie po tajsku, wtopił się kompletnie w tę kulturę i w ten kraj.
Niektóre zachowania Tajów nie są i nie będą dla nas zrozumiałe, na przykład sposoby, w jaki się uśmiechają, kiedy pokazują swoje uczucia oraz czy się na nas gniewają, czy tak naprawdę mówią nie – a dla nas cały czas są po prostu uśmiechnięci. To jest coś, co dopiero z czasem zaczyna się lekko zauważać i zastanawiać, czy rzeczywiście za tym uśmiechem nie kryje się coś innego.
Czytaj również: Rozmówki polsko-norweskie: W dążeniu do hygge
No i tajskie „my pen lai”, które można przetłumaczyć jako „nic nie szkodzi”, aczkolwiek użyte jest bardziej w znaczeniu „nie gniewaj się, proszę”, kiedy to ty jesteś zdenerwowana i masz ochotę, żeby ktoś ci coś wyjaśnił, a zamiast tego widzisz uśmiechniętą osobę, która właśnie mówi „nic nie szkodzi”. Musiałam się do tego przyzwyczaić i strasznie na początku mnie to drażniło, ale poza tymi rzeczami, reszta jest bezproblemowa. Czasami myślę, że może uda mi się tam wrócić za kilka lat, otworzyć jakieś swój mały własny hotelik i żyć tam beztrosko do końca życia.
Teraz twoim krajem jest Wielka Brytania. Co pozwala ci czuć się w niej jak w domu?
W Manchesterze mieszkam od 2014 r., chociaż wcześniej, zanim miałam syna, około sześciu lat mieszkałam w Londynie. Przyjechaliśmy tutaj z Tajlandii, kiedy czas było posłać Alexa do szkoły, która zaczyna się tutaj zdecydowanie wcześniej niż w Polsce. W Tajlandii nie byłam w stanie zagwarantować mu porządnej edukacji z językiem angielskim na takim poziomie, żeby można było ją porównać z edukacją europejską.