Indyjska Kerala to prawdziwie wielobarwna układanka


Z nieba leje się żar, po dniu w ukropie kryję się w cieniu znajomej restauracji. Wilgoć oblepia ciało, koszulka klei się, klapki ześlizgują z przepoconych stóp. Kelner podaje blaszany kubek. „Już za tydzień monsun, inshallach”- wzdycha.

 

Tekst: Robert Łapacz
Zdjęcie: pixabay.com

 

„Następne? Specjalnie dla ciebie mamy zapas w lodówce, Sir”. Mruga porozumiewawczo – to nasza tajemnica.  „Nanni, Sir!” (,,dziękuję” w malayalam). Turyści z Niemiec przy stoliku obok prawie płaczą, marząc o zimnym piwie,  a ja sączę bezczelnie szczęśliwy, schłodzone tylko dla mnie Kingfisher.

 

Dziś prohibicja, nie można sprzedawać alkoholu, komunistyczne władze Kerali walczą o trzeźwość obywateli. Czas  ruszyć z Fort Kochi. To lokalna wersja turystyki, nieco kiczowata i skomercjalizowana, która zmęczyła mnie mimo  uroków miasta.

 

Kerala pociąga i zachęca, cudowna, pikantna, (ba! – bardzo pikantna) kuchnia kusi, Backwaters nęcą  mitem indyjskiego raju, Munnar – górskie spa, otoczone romantycznie polami herbacianych tarasów wydaje się być na wyciągnięcie ręki.

 

W filmie keralskiej produkcji już nie zagram, to szczęście miał Christer, poznany w Koczin  szwedzki Fin, nasz nowy przyjaciel i towarzysz podróży. Priya, żona naszego gospodarza zachęca do podróży. Jej  rodzina otworzyła przed nami gościnnie drzwi swojego domu w starej części miasta. Czuję się tutaj szczęśliwy i  bezpieczny, a święte obrazki z polskim papieżem oswajają to tropikalne miejsce. Rozmowy z Priyą, jej urocze  córeczki, keralskie śniadania i wspólne gotowanie curry to lepsze od najlepszych przewodników.

 

Keralczycy to mili, uśmiechnięci, uczynni ludzie.

 

Życie na wodzie

Nasz kettuvallam leniwie tnie spokojną taflę wody, rozchylając delikatną zasłonę z kwitnącego lotosu. Kettuvallam to dzieło keralskiej sztuki szkutniczej, łódź-dom, jeden z symboli Malabarów. Backwaters ciągnie się godzinami, woda wciska się w wąskie przesmyki  kanałów, by wylewać potem po horyzont wewnętrznego morza Wybrzeża Malabarskiego.

 

Niepowtarzalny ekosystem, współtworzony przez naturę i kolejne pokolenia ludzi. Setki kilometrów wodnego  labiryntu, wytyczonego groblami, zwieńczonymi palmami kokosowymi, upstrzonego gdzieniegdzie reklamą  wiejskiego sklepiku, do którego dobijają łodzie po zakupy. Wodny świat Kerali. Tu żyje i podróżuje się na łodziach;  domy, szkoły i sklepy na wąskich pasemkach stałego lądu łączy woda.

 

Woda daje życie, karmi rybami, zasila pola ryżowe, ułatwia handel i transport.

 

Znudzony rutyną kapitan nie zwraca  uwagi na naszą zbyt głośną trójkę, rozmawia godzinami przez komórkę, wystrzeliwując z szybkością karabinu  maszynowego słowa w malayalam.

 

Keralczycy są dumni ze swojego języka i kultury – malayalam to podobno najszybszy język na  świecie. Ania kontempluje niepowtarzalne, egzotyczne widoki, z Christerem oddajemy się prostym, słowiańsko-skandynawskim rozrywkom.

 

Curry i rybki na pokładzie, zimne piwo, w tle muzyka „Faith no more”– dysonans, ale jakże piękny…

 

Cumujemy,  upojny dzień na Backwaters dobiega końca. Ptaki krzyczą w gąszczu mangowca, będziemy tu spać.

 

W małej wiosce na roli ludzie rozkoszują się chłodem wieczoru, witają nas uśmiechem, zapraszając do domów. Zapachy korzennych  przypraw, szkółka na macie przed chatą, krykiet, zwijanie sieci rybackich, dziesiątki łodzi. Zwiedzanie tego  mikroświata nie zajmuje więcej niż kilka minut…

 

To tylko fragment artykułu…

 

Cały przeczytasz w najnowszej „Mojej Harmonię Życia” (do pobrania tutaj).

Znajdziesz nas również w Salonach Empik, punktach Ruch, Inmedio, Relay.

Możesz też zamówić prenumeratę. Sprawdź tutaj.

 

Dodaj komentarz