23.03 2017
Maratończyk na Antarktydzie
Rozmowa z Markiem Śliwką, maratończykiem zaliczanym do światowej czołówki biegaczy pokonujących najtrudniejsze maratony świata, a także właścicielem biura podróży organizującego ekstremalne wyprawy.
Mówią, że jest pan najlepszym maratończykiem wśród touroperatorów i najlepszym touroperatorem wśród maratończyków. Co spowodowało, że chodzenie po kontynentach – i tak już ekstremalne – zamienił pan na bieganie, i to w trudnych warunkach? Za mało było panu aktywności?
– Pomysł narodził się na wysokości prawie 6 tys. metrów na szczycie Kilimandżaro. Pojawił się krótko po tym, jak tam dotarłem. Zachłannie łapałem rozrzedzone powietrze w płuca, czując, że zużyłem prawie cały zapas sił. Obiecałem sobie wtedy, że jak już wrócę, zacznę biegać dla poprawienia kondycji. Udało mi się wytrwać w postanowieniu. To już 12 lat regularnego, codziennego biegania…
Czy biegać można w każdym miejscu na Ziemi?
– Ze swego doświadczenia wnoszę, że prawie wszędzie. Nawet w tak odległych i trudnych terenach jak Antarktyda, zimowa Syberia, pustynia Australii czy też wulkany Etiopii. Można też w Patagonii, pod wiatr, i w najdzikszych ostępach północno-zachodnich terytoriów Kanady, a nawet w najbardziej zamkniętym kraju świata – Korei Północnej.
Biegacze pokonują wszystkie bariery i wszystkie granice, także ludzkiej wydolności. Biegowa gorączka rozlewa się po świecie. Ostatnio dotarła także do Iranu. W kwietniu odbędzie się pierwszy w historii tego kraju Maraton w Teheranie. Jestem już zapisany na listę startujących.
Organizując wyprawy turystycznie, kieruje się pan zasadą, że zanim zabierzecie w trasę turystów, najpierw pan i współpracownicy osobiście ją pokonujecie. Czy z bieganiem jest tak samo?
– Tak, ta sprawdzona metoda przeniesiona została także na projekt „Biegaj i zwiedzaj”. Dlatego dopiero po 9 latach biegania i zdobywania doświadczenia uznałem, że wybiła ta godzina. Postanowiłem biegowo-podróżnicze doświadczenia przekuć na ofertę wyjazdów dla biegaczy. Wydany został katalog „Podróż z pasją do biegania”. Zaczynaliśmy od kilkunastu propozycji. W tegorocznym wydaniu jest już prawie 30 różnych ofert na cały świat. Co roku ta oferta będzie się powiększać.
Co składa się na program Ekstremalna Korona Maratonów Świata i w jakim czasie udało się panu zaliczyć wszystkie te biegi?
– Regulamin Ekstremalnej Korony Maratonów Świata zakłada, że aby ją zdobyć, należy przebiec minimum 1 maraton o charakterze ekstremalnym na każdym kontynencie. Termin realizacji projektu nie może przekroczyć 6 lat. Mnie udało się to zrobić w niespełna rok i pięć miesięcy.
Jakie lokaty udało się panu osiągnąć?
– Bez fajerwerków, ale jak na moje amatorskie ambicje nawet powyżej własnych oczekiwań: II miejsce w klasyfikacji open Maraton na Antarktydzie, III miejsce open Maraton Północna Kanada, IV miejsce open Maraton w Patagonii, VII miejsce wśród mężczyzn Maraton Australia, 11 miejsce open Maratonów w ojczyźnie najlepszych biegaczy świata – Etiopii. Kilkanaście razy udało mi się też stanąć na najwyższym stopniu podium w kategorii wiekowej podczas innych zawodów biegowych.
Gdzie było najciężej?
– Nigdzie nie było lekko, ale Maraton na Bajkale chyba przebił wszystkie pozostałe. Pamiętam mój zimowy Maraton na Syberii. Trzeba było przebiec po zamarzniętej tafli jeziora Bajkał. Z Jednego brzegu na drugi. Zaczynaliśmy w temperaturze -24˚C, ale już po dwóch godzinach, prawie na samym środku jeziora zaczęło potężnie wiać. Był to lodowaty wiatr, który zszedł z pobliskich, wysokich na ponad 3000 m n.p.m. gór i natychmiast obniżył temperaturę prawie do -40˚C. Zaczęło się prawdziwe syberyjskie piekło. Wydychana para wodna zmieniała się natychmiast w lód i pokrywała całą twarz, nos i oczy lodowym, grubym pancerzem do tego stopnia, że biegłem prawie na ślepo. Z perspektywy czasu, myślę, że była to sytuacja, którą organizm odczytał jako zagrożenie życia. Do krwiobiegu dostała się na szczęście olbrzymia dawka adrenaliny, która zagłuszyła zmęczenie i ból odmrożonych części twarzy. Doczłapałem do mety ostatkiem sił, na resztkach glikogenu. Krótko później, będąc już w pokoju, złapałem za ciepły kaloryfer. Adrenalina odpłynęła i pojawiło się natychmiast dygotanie na całym ciele – wydawało mi się, że za chwilę wyskoczę ze skóry … Taka jest reakcja organizmu, który znalazł się na pograniczu hipertermii. Podobne trudności są na Antarktydzie. Równie zimno, wietrznie i podobna nieprzewidywalność pogody.
Natomiast maraton w Etiopii zapamiętam jako swego rodzaju piekło, tylko że na drugim biegunie temperatury. Przy podbiegu na drugi z kolei wulkan o wysokości ponad 2400 m temperatura otoczenia wynosiła ok. 45˚C. Były to 32 km trasy, czyli ten odcinek, na którym zwykle zaczyna się kryzys u prawie każdego maratończyka. W tym miejscu – na prawie skrajnie wyczerpanych upałem zawodników – czekał jeszcze stromy na ponad 800 m, najeżony skalnymi wykrotami podbieg na wierzchołku wulkanu. To był prawdziwy Armagedon. Dość powiedzieć, że zmęczenie, mordercza trasa i zabójcza temperatura sprawiły, iż część zawodników poddała się i rezygnowała z kontynuowania biegu.
Czytaj więcej w nr 2/2017 Mojej Harmonii Życia